To była jedenasta godzina naszej podróży z Boliwii do Argentyny. Za oknem przesuwały się pomarańczowe, wypalone od słońca góry. Piotr pisał swój pamiętnik, a ja zastanawiałam się, co mogłabym zmienić w swoim zawodowym życiu po powrocie do Polski. Nie, żebym nie lubiła swojego zawodu. Dziennikarstwo mam we krwi i trudno byłoby od niego tak po prostu uciec. Potrzebowałam zmiany, żeby wyładować nadmierne pokłady energii, które nie pozwalały mi spokojnie spać. Ot, typowy kryzys trzydziestolatki.
W pewnej chwili przyszło mi na myśl, że miło byłoby robić coś, co miałoby posmak niekończącej się podróży. I nagle olśnienie:
- Otwórzmy hostel w Warszawie! - szarpnęłam Piotra za rękę.
Widziałam, że połknął haczyk. Moje dotychczasowe pomysły na własny biznes zazwyczaj go bawiły. Tym razem było inaczej. Fakty przemawiały same za siebie: w Warszawie nie było wówczas ani jednego hostelu, coraz więcej młodych ludzi chciało odwiedzać Polskę, a my o potrzebach backpackersów wiedzieliśmy wszystko, bo sami nimi byliśmy!
Następne dziesięć godzin spędziłam na rozrysowywaniu wymarzonego hostelu na kartkach wyrwanych z pamiętnika Piotra. Gdy dotarliśmy wreszcie do argentyńskiej Salty, wiedziałam już wszystko: ile będzie pokoi, na jaki kolor pomalujemy ściany i jaka wśród nich będzie rozbrzmiewała muzyka (w mojej głowie Czesław Niemen śpiewał "Sen o Warszawie"). Wiedziałam też, że natychmiast staniemy się bardzo bogaci, nasza praca będzie polegała na pasjonujących rozmowach z ciekawymi ludźmi, a ja wreszcie napiszę książkę.
Piotr do tej pory uważa, że gdyby nie wybuchowa mieszanka mojego entuzjazmu i naiwności, to Helvetia nigdy by nie powstała.